Co mnie w Chinach zaskoczyło?
Lot do Chin to najpierw 9 godzin w relacji Warszawa – Pekin, a kolejne 3 – do Chengdu. Plusem było to, że nie czekaliśmy długo na przesiadkę (dopiero w drodze powrotnej mogliśmy bardzo dokładnie zwiedzić lotnisko w Pekinie). Doliczając dojazd na lotnisko, odprawę i tego typu sprawy, trwało to jednak dość długo. Wyjeżdżając z Łodzi 22 lipca rano, do hotelu w Chengdu weszliśmy kilka minut po 12 kolejnego dnia.
Pokonując taką odległość, znajdujemy się nie tylko w innej przestrzeni, ale też czasie. Względem naszych zegarów, w Chengdu jest teraz o 6 godzin później.
W noc przed podróżą nie spałam, bo pakowałam walizki. Wrażenie, że przeżywam bardzo długi dzień, podczas którego ciągle „jem” samolotowe jedzenie, było średnio komfortowe. Dobrze, że na tych tackach dostaje się też miniaturowe bułki i rogaliki, bo takie frykasy jak bardzo czarne grzybki pieczarkopodobne, nie są dla mnie.
Podobnie jak frittata, we wszystkich przepisach wyglądająca koncertowo, w samolocie mocno rozczarowuje.
Spokojnie, miałam przy sobie zbożowe polskie przekąski. Trzeba było coś przegryźć i mieć trochę sił na to, by chociaż raz spojrzeć w każdy z chińskich obiektywów witających nas w hali przylotów. Reprezentacja fotografów była zaskakująco liczna. Oprócz aparatów przynieśli oni też ze sobą transparent z nazwą całego przedsięwzięcia „Discover Sichuan”. Gdyby nie to, że na zdjęciu grupowym stanęłam z tyłu całkowicie się kamuflując, pokazałabym Wam tę chwilę.
Mam coś w zamian. Na trasie lotnisko-hotel, dzielnie panując nad zmęczeniem, wypatrywałam czegoś, co mnie „na dzień dobry” w tych Chinach zadziwi, zachwyci, okaże się kulturową zagadką. Czekać długo nie trzeba było, bo za oknem busa pojawił się Chińczyk jadący na skuterze.
Trzymał przed sobą kołdrę z doszytymi rękawicami.
Udało mi się później zrobić zdjęcie zaparkowanego pojazdu:
Oczywiście występują różne wersje kolorystyczne.